Podróż Jak w szwajcarskim zegarku
Letnie wakacje 2009 to najpierw miała być do Grecja statkiem po wyspach. Ale w końcu Szwajcaria zdecydowała. Oboje z mężem “kochamy” góry i chodzenie po nich jest naszym hobby od wielu lat. A ponieważ mieszkamy na płaskich terenach i daleko od gór, to Szwajcaria przeważyła. Zbierałam materiały, szukałam ciekawych miejsc, noclegów (co za drożyzna w hotelach! unikamy hoteli). Zdecydowaliśmy się na regiony, na B&B najtańsze, jakie są. Samo szukanie B&B zajęło chyba z miesiąc. Strona “mySwitzerland.com” była najbardziej użyteczna; jest ta sama po polsku „mojaszwajcaria.pl”. Mój mąż Jan chciał pochodzić po górach, ja też, ale kolano juz bolało przed wyjazdem. Trochę się bałam się, że nie dam rady. 16 dni na wakacje to nie tak dużo wraz z lotem. To za mało, wszystkiego nie da się zobaczyć i jeszcze po górach pochodzić. Tempo ekspresowe. Podobnie jak w tym dowcipie o Amerykanach, co jadą do Europy na 5 dni na wycieczkę… “jak to jest wtorek to jesteśmy we Francji”. Nic nie pisałam w czasie podroży, codziennie padałam na łóżko jak dętka zmęczona. Spałam jak zabita i rano w drogę.Byliśmy w 4 rejonach Szwajcarii: Rejon Genewy (język francuski), rejon Bernise Oberland (niemiecki), rejon Graubunden (niemiecki), rejon Wallis (też niemiecki) i rejon Ticino (włoski). Jechaliśmy samochodem, zatrzymywaliśmy się w B&B z góry zarezerwowanych. Był tylko jeden hotel troszkę lepszy “po drodze”, aby nie jechać ciągiem 500 km. Hotel był w Laukerbad, ale o tym na końcu…
Dzień 2-gi rano w Genewie 2009-09-03
Odpoczynek.
Mamy pokój w maleńkim miasteczku Challex po francuskiej stronie Genewy, 20 min samochodem. Cisza, spokój, okno z widokiem na pole z winoroślami. Wspaniałe sery francuskie na śniadanie. Chodzimy po maleńkim miasteczku z dalekim widokiem na daleki Mont Blanc. Miasteczko stare jak świat.
Dzień 3-ci. Zwiedzanie Genewy i CERN 2009-09-03
Spacerkiem po ulicach, parkach, dojście do charakterystycznej tylko dla Genewy fontanny Jet d'eau, co wzbija się na wysokość 140 m. w gorę. Zwiedzanie przystani, mola i fontanny a potem lody. Woda w jeziorze przezroczysta i taka czysta jak nigdy. Zegar zrobiony z kwiatów (zmienianych co tydzień), katedra Św. Piotra (w 16tym wieku zdjęto wszystkie obrazy i ornament, pozostawiono gołe ściany do dziś), Ściana Reformatorów (byli to Prezbiterianie – założyciele religii; miedzy innymi Calvin) oraz Plac Nowy gdzie jest Budynek Opery i statua generała Henri Dufour (stworzył mapę Szwajcarii).
Popołudnie w CERN. CERN to jest Europejska Organizacja Fizyki Nuklearnej. Znajomy oprowadza. CERN znajduje się na przedmieściach Genewy. Wszystkie kraje europejskie są członkami, choć Stany dają największe dotacje. Organizacja zatrudnia 2600 osób, prawie 8000 naukowców z całego świata reprezentuje 580 uczelni. Eksperymenty są przeprowadzane we współpracy z naukowcami. Co ciekawe… historycznie tam właśnie narodził się World Wide Web… www. Oraz Wide Area Networking. W Centrum komputerowym, olbrzymim jak 10 sal gimnastycznych, zbierają dane z eksperymentalnych procesów.
Yvorie to maleńkie średniowieczne miasteczko nad na południowej stronie Jeziora Genewskiego. Przepiękne stare uliczki wybijane kamieniami i kamienne domy jakby czas się zatrzymał 700 lat temu. Zamek zbudowany przez Księcia Amédée V Le Grand w 1249r.Wiał bardzo mocny wiatr kiedy tam dojechaliśmy. A może tam zawsze tak wieje? Poszliśmy zaraz na pizzę, bo wszyscy zgłodnieli. Ale tak długo czekaliśmy (miejscowi mieli pierwszeństwo) że juz zrobiło się ciemno gdy wyszliśmy na zewnątrz po zjedzeniu. Pochodziliśmy po ciemnych uliczkach, ale uciekliśmy szybko do auta. Niestety zamek był juz zamknięty, a szkoda.
Dzień 5-ty Montreux 2009-09-03
Montreux po stronie szwajcarskiej Jeziora Genewskiego (ok 1 godz. autem od Genewy)Montreux to przepiękne miasteczko-kurort. Położone z północnej strony Jeziora Genewskiego, po przeciwnej niż Genewa. Miasteczko leżało na skrzyżowaniu rzymskich dróg do Aventicum i Gaul. Było bardzo ważnym miejscem w czasach rzymskich. Winorośle rosły tam od zawsze ze względu na ciepły wpływ jeziora. W XII wieku już rozwijała się produkcja wina. Już w XIX wieku turyści zaczęli przyjeżdżać do Montreux, ale tylko ci najbogatsi, aby grać w kasynach. A kasyn jest sporo. Montreux wspomina Ernest Hemingway w powieści “A Farewell to Arms” (Pożegnanie z bronią). Jest nadal pod protektoratem UNESCO.
Chodzimy po bulwarach nad jeziorem chyba z 10 km, a to cały olbrzymi Ogród Botaniczny. Ile kwiatów, krzewów tropikalnych, zawsze kwitnących, bo ciepło, a nie upalnie. A po drugiej stronie jeziora widać Alpy. Jest otoczone winnicami ze wszystkich stron. A zaraz obok domy i hotele - prawie pałace. Najsłynniejszy Fairmont Le Montreux. Na końcu mały zamek Château de Chillon nad samą wodą, ale już tam nie doszliśmy.
Dzień 6-ty Genewa-Bern-Interlanken 2009-09-03
Wyjazd z Genewy do Interlaken. Po drodze “wpadliśmy” do Berna, stolicy Szwajcarii.
Zaraz po wyjściu z parkingu na starym mieście zobaczyliśmy grającą orkiestrę dętą. Same młode chłopaki, wyglądali jak z wojska lub szkoły wojskowej. Zjedliśmy cos naprędce (kanapki ze serem, wędliną i pomidorem wcześniej kupione w spożywczym), aby zdążyć pochodzić po mieście. Ciekawe, jedliśmy na placu pełnym studentów, prawie każdy cos jadł, wiec nie czuliśmy się sami. Pogoda dopisywała, słońce w pełni. Piękne, czyste miasto, pełno ludzi w sklepach, na ulicach. Miasto żyje. Wody w rzece Lorraine czyste i niebieskie; daje to niesamowite wrażenie. Nigdy w życiu nie widziałam rzeki przepływającej przez duże miasto tak czystej! Tę czystość odczuwało się na każdym kroku! No, były czasem śmiecie na ulicy, ale są tam turyści i to oni śmiecą. Domy zadbane. Ba, nawet parkingi podziemne czyste i muzyczka nawet gra. Są tam tez ubikacje i czyste ręczniki. W klopach to nawet pachnie! Nigdy nie spotkałam się z taka czystością.
Chodzimy po mieście, widzimy ogrody na starówce “schodzące” piętrami do rzeki. Bogate domy, ozdobami przypominaja palace. Cudowny widok.
Parę godzin po mieście i do samochodu w drogę.
Przyjeżdżamy do naszego B&B Interlaken późniejszym popołudniem. Miasteczko w rejonie Bernise Oberland tuż u podnóża szczytów Youngfrau, Monch i Eiger. Położone pomiędzy jeziorami Thun i Brienz stąd nazwa “między-jeziorami” Interlaken.
Spacerujemy promenadą przy parku a zaraz obok wielkie kasyno, sklepy z drogą biżuterią, zegarkami i czekoladą. Miasteczko ekstrawagancji… widzimy przy najpiękniejszym hotelu Victoria-Jungfrau Grand Hotel & Spa zaparkowane Lamborghini, auto warte sama nie wiem ile, ale bardzo dużo… ktoś przyjechał z Włoch… ludzie pstrykają zdjęcia, że niby to oni są właścicielami… śmiechu warte. A my z powrotem do naszego B&B pełnego Chińczyków i ich zapachów dochodzących z kuchni na dole… zasypiamy jak zabici.
Dzień 7-my pieszo w góry do Murren 2009-09-03
Rano wczesna pobudka, śniadanie w B&B (wspaniałe świeże bułeczki z dowolną ilością wędliny, serów i dżemów – z tego pakujemy kanapki na drogę). W samochód i w drogę… 10 km do Murren. Jeszcze zdjęcie …niesamowity widok z okna B&B na Youngfrau… wprawdzie osłonięty woalką z chmur.
Wjeżdżamy kolejką linową na 1650 m. Murren ma tylko 450 mieszkanców. Co dziwne nie widzimy w ogóle samochodów. Tylko małe auta mieszkańców i tych niewiele. To największy teren narciarski w rejonie Oberland… wszędzie wyciągi. Wygląda jakby zawieszone gniazdo u podnóża Schlithorn; był tu nawet kręcony film Jamesa Bonda “Agent 007”.
Tu zaczynamy naszą pieszą wyprawę paro-godzinną na jednym ze szlaków. Widoki 360 stopni wprost niesamowite na największe szczyty Alp. Jestem ciągle zasapana i brak tlenu, trochę w głowie się kręci, bo to “trochę” jest wysoko. Przechodzimy najpierw drogą, potem kawałek lasem, potem przez pastwiska. “Pogadałam” też z krową, ona “muuu” a ja “Dzień Dobry, jak trawa? Dobra soczysta?” Zabrała się z powrotem do jedzenia. Kwiaty kwitną jak zwariowane, krokusy, kaczeńce.
Wieczorkiem mimo zmęczenia jedziemy samochodem do jeszcze jednej wioski w górach Beatenberg. Była nam polecona przez właścicielkę B&B, jako typowa dla tego rejonu. Droga wije się jak wąż zakrętasami wysoko ponad jeziora. Tym razem już tylko autem. Chodzimy po wiosce, kupujemy lokalny ser. Turystów nie ma ani na lekarstwo. Spotykamy tylko paru lokalnych. Robimy zdjęcia.
Dzień 8-my Interlaken-Lucerna-Davos 2009-09-03
Znowu pobudka wcześnie, śniadanie i jazda. Możemy jechać przez góry, podrzędna droga może krótsza, ale dłuższa trasa przez Lucernę pozwala nam na szybka jazdę. Janek decyduje na tę druga. W parę godzin jesteśmy w centrum Lucerny. Natura woła mnie, aby znaleźć ubikację. Szukamy szybko parkingu, jest, ale bez ubikacji. Szukamy na starówce McDonalda, może tam. Widzimy tabliczkę, ale po 15 min szukania, rezygnujemy. A natura coraz bardziej przypila… wreszcie mówię “dworzec”, widziałam go wcześniej z samochodu. Prawie już biegniemy…. Jest… ubikacja całe 3 Euro, zdzierstwo, ale trudno. Jaka ulga….. Teraz dopiero można zwiedzać Stare Miasto.
Lucerna, położona nad Jeziorem Lucern, otoczona górami. Znowu pełno sklepów z drogą biżuterią, drogimi zegarkami, pamiątkami i czekoladą. Można pojechać stateczkiem po jeziorze lub wjechać kolejką na najbliższe szczyty Pilatus, Rigi albo Stanserhorn. Ale jak się ma tylko godzinkę lub dwie, to na piechotę po mieście jak my.
Jezioro czyste jak łza, pływają łabędzie, jest sielankowo, choć więcej turystów. Charakterystyczny dla Lucerny jest kryty, „łamany” (tzn. po kątem) drewniany most przy ujściu rzeki; nazywa się “Most Kapliczny”. Chwalą się, że najstarszy w Europie. Zaraz obok wieża. Historyczne domy dekorowane freskami, dużo placów i kościołów. Wypijamy wspaniałą kawę i jemy po ciastku w typowej kawiarence. Ciacho ze śliwkami drożdżowe, ale pyszności!
W samochód i drogę do Davos w rejonie Graubunden. Dojeżdżamy do naszego B&B już późnym popołudniem. Nasz “domek” jest gospodarstwem rolnym. Są króliki, owce i konie pasą się zaraz obok. Krów nie widziałam, ale może są na pastwiskach, w górach. Gospodyni mówi bardzo twardym niemieckim tylko; Janek z trudem się porozumiewa. Nasz pokój to prawie całe mieszanie, jest kuchenka (możemy sobie cos ugotować na ciepło), jest maleńki prysznic. Mieszkaliśmy w dużym wspólnym pokoju dla 5ciu osób, no i taras z widokiem. Wiadomo na góry… a dokładnie to na szczyt Rinerhorn (2490 m) . Pytamy gospodynię gdzie najlepiej pójść w góry. Ona doradza właśnie kolejkę na Rinerhorn i potem szlakiem do Sertig Dorfli. Mówi to tak śmiesznie i z takim twardym akcentem że zanosimy się ze śmiechu, (ale nie przy niej oczywiście!).
Dzień 9-ty Davos i Sertig Dorfli 2009-09-03
Piesza wyprawa zajęła nam większość dnia. Moja porażka na trasie. Tutaj było znacznie więcej śniegu zwłaszcza w kotlinach. Platy śniegu były dość głębokie, a po nimi strumyczek mniejszy lub większy. Trzeba było przeskoczyć (czasem za duży) lub stanąć na płacie śniegu i przejść. Na jednym takim, Janek przechodzi, choć jest cięższy ode mnie. A ja wpadam do środka; but wpada do strumyczka poprzez śnieg, i próbuję się podeprzeć drugą nogą. I kolano “trzasło”. Ból przerażający…, choć po chwili wolno przechodzi. Mięśnie są rozgrzane. Decyduję się iść dalej z bólem. Doszliśmy do Sertig, Dorfli, ale trzeba iść z powrotem do kolejki tą samą trasą. Sertig Dorfli to maleńka wioska zagubiona w górach, asfaltowa droga tylko dla jednego autobusu na dzień. Nie dla turystów. Maleńki kościółek w dolinie. Wracamy do “naszego” pokoiku. Kolano puchnie jak dwa jabłka. Biorę środek przeciwbólowy i zakładam opaskę uciskającą. Nasze dalsze plany łażenia po górach spełzły na niczym. Ba, nawet chodzić było ciężko, kulałam do końca.
PS. Kolano bolało do końca pobytu w Szwajcarii; potem w domu za parę miesięcy operacja łękotki i po wszystkim.
Dzień 10-ty St Gallen i Lichtenstein 2009-09-03
Budzimy się rano, a Rinerhorn jest pokryty śniegiem! Jest biały. To tam gdzie maszerowaliśmy wczoraj po szlaku. W nocy padał deszcz, a w górze śnieg! W lipcu jest biało na szczytach. A temperatura spada prawie do zera. Ale dobrze! Bo w Texasie mamy takie upały na codzień, ze “kocham” zimno i koło zera.
Jedziemy w deszczu do St. Gallen. Po drodze przejeżdżamy przez prawie najmniejsze “państwo” Liechtenstein. Ale nadal pada i to dość dobrze, wiec tylko parę zdjęć i w drogę. Przejechaliśmy przez całe “państwo” w czterdzieści minut może. Domy jeszcze bardziej zadbane niż Szwajcarii… czy to możliwe? Ale widać duży dostatek.
Z Liechtenstein wjechaliśmy na kilkanaście kilometrów do Austrii. Dalej strasznie lalo więc się nie zatrzymywaliśmy oprócz supermarketu, żeby wydać nasze pozostałe euro.
W St. Gallen nadal pada, ale z przerwami, co daje nam możliwość pochodzić po starówce. A starówka jak zwykle bez samochodów.
Saint Gallen to miasto założone przez Świętego Galla w VII wieku. Głowną turystyczną atrakcją jest barokowa katedra, chroniona przez UNESCO. Biblioteka zawiera dzieła z IX wieku. Święty Gall to był irlandzki misjonarz z zakonu benedyktynów, którzy chronili dokumenty, książki, zakładali biblioteki takie jak ta tutaj, oraz zajmowali się ich studiowaniem i kopiowaniem (oczywiście ręcznie). To pomagało stworzyć ognisko kultury i potem miasteczko. Zaraz obok jezioro Bodeńskie, ale widzieliśmy je tylko z drogi. Piękne ręczne freski na domach i balkony rzeźbione w drewnie. Niestety nie było czasu na wejście do środka do biblioteki, zauważyliśmy jedynie wspaniały malowany sufit.
Pakujemy się i do naszego samochodu w drogę. Czeka nas długa jazda samochodem i to po alpejskich drogach w wysokich górach. Na początku jest dobrze, droga wygodna, szeroka, potem odbijamy na St.Moritz i skręcamy w drogę która prowadzi przez przełęcz Julierpass (2284m).
Zakręty tak niemożliwe, że nie wiem czy nasze autko wytrzyma. Ale dało radę. Widoki niesamowite, tylko stajemy na zdjęcia.
Zjeżdżamy z Julierpass w dół i w dół i nagle widok jak z bajki. Jezioro, miasteczko-kurort St.Moritz. Najbardziej ekskluzywny, najbardziej znany na świecie, szykowny i elegancki. Położony na wysokości 1856m, otoczony szczytami Alp Engandine. Składa się z dwóch części “sanatorium” i właściwego miasteczka. Powietrze jest tak czyste i krystaliczne, że nazywają go “szampańskim”. Przyjeżdżają tu na wypoczynek rodziny królewskie i magnaci z całego świata. Na zamarzniętym jeziorze w zimie są organizowane mistrzostwa polo na śniegu.
Parkujemy w podziemnym, wspaniale zorganizowanym parkingu, który jest jednocześnie punktem centralnym do kolejki i nad jezioro. Wbudowany jest w górę, z zewnątrz wcale go nie widać.
Wjeżdżamy do góry do miasteczka. Głucho wszędzie, jest niedziela, ani jednego człowieka na ulicy. Chodzimy po uliczkach, wypucowanych chyba szczoteczką do zębów tak czystych. Pełno jest tylko banków “prywatnych”, ale mało nawet sklepów. A jeśli są, to tylko bardzo ekskluzywne. Głupio się czujemy. Jemy kanapki w parku i jedziemy w dół do jeziora.. Tutaj trochę lepiej, więcej turystów chodzących, opalających się, jednym słowem kurort. Obeszliśmy jezioro prawie dookoła i w drogę. Mamy dużo przed sobą.
Musimy dojechać przez następny pass aż do Jeziora Lago Maggiore. Wracamy jeszcze raz przez Julierpass do głównej drogi szybkiego ruchu. Po drodze pada znowu…
Przyjeżdżamy do Lugano do naszego noclegu “Villa Ginia” w centrum już późnym popołudniem. Jesteśmy prawie jak we Włoszech. Ludzie mówią po włosku, klimat śródziemnomorski i rośliność też. Ciepło i wilgotno po deszczu. Dostajemy wspaniały pokój w B&B, zaraz na 1-szym piętrze. Chyba właścicielka widziała mnie utykającą. Schody, schody, schody wszędzie i to mnie przeraża, bo moje kolano boli i jest bardzo spuchnięte jak jedno jabłko tym razem. Właścicielkami B&B są dwie siostry. Dom w stylu “Młodej Polski”, czyli lata 30te. Dużo malowideł na ścianach, wspaniale utrzymany. Duża kuchnia zaraz obok, można ugotować sobie ciepłą kolację.
Ale decydujemy iść na spacer do portu, przechodzimy obok lokalnego kasyna. Jemy kolację na Piazza Grande, jedyna pizzeria otwarta o tej porze. Pizza taka sobie a wydajemy krocie. Janek chciał, aby choć raz mu podano. Mnie na tym nie zalezalo... Chodzimy już prawie ciemnymi uliczkami. Wspaniała włoska atmosfera południowego miasteczka. Wracamy do domu i padamy spać.
Jezioro Lago Maggiore nazywane jest terenem koloru i pasji. Jest to część Szwajcarii, która jest magnesem dla turystów ze względu na ciepły klimat, słońce jak nad Morzem Śródziemnym albo na Lazurowym Wybrzeżu. Jezioro fascynowało pisarzy i poetów, malarzy i rzeźbiarzy od ponad 100 lat. Tutaj palmy rosną obok drzew orzechowych, a agawy tuż obok kamiennego muru. Można pochodzić ścieżkami “ponad” jeziorem. Powietrze jest nasycone zapachem jaśminu a słońce ma intensywne kolory i odcienie południa i nawet życie wydaje się łatwiejsze. A parę kilometrów od jeziora leżą Alpy na wysokości 3000m z lodowcami i widokami, które zapierają oddech. Tu jest wszystko: nietknięta natura, spektakularne widoki, najlepszy klimat w Szwajcarii, główne kulturalne wydarzenia, plaże, brzegi jeziora, wczesna wiosna, późna jesień, wino i specjalności kuchni oraz możliwość dowolnej ilości różnych wypadów, od golfa do sportów ekstremalnych jak kajak lub bungee jumping.
Ale nie dla mnie bungee jumping, bo moje kolano doskwierało od samego rana a pogoda “pod zdechłym azorkiem”, czyli lało. Rano troszkę słonce przeszło i mogliśmy troszkę pochodzić po miasteczku, ale chmury leżały nisko nad jeziorem i widoków żadnych.
Pojechaliśmy stateczkiem na Wyspę Brissago (Isola Grande St. Pancrazio). Jest tam Ogród Botaniczny w 1885 założony przez Baroness Antoinette de St. Léger. To ona, bogata imigrantka z Rosji przemieniła dziką wyspę w egzotyczny subtropikalny ogród. Na samym środku stoi nadal jej pałac i jego otoczenie jak oranżerie, przystań, rzymskie łaźnie, itd. Byliśmy jedynymi turystami na wyspie, (bo kto tam się wybiera jak leje). Ale nic, przeskakiwaliśmy z oranżerii do zadaszenia ogrodów warzywniaka, a potem na deszcz, aby podziwiać Ogród Japoński, lub Ogród Afrykański, czy Centralnej/Południowej Ameryki. Azalie, rododendrony, Japońskie palmy, różne rodzaje kamelii, japońskie banany, bambusy, miłorząby przenoszą” zwiedzającego na Daleki Wschód. Grupa Południowo-Afrykańskich roślin jest zaraz obok Centralno-Amerykańskiej sfery roślin i oferuje duże kwitnące magnolie, agawy, cyprysy, jukki, kalifornijskie maki pomarańczowe rosnące tylko w słońcu czy też krzak korka.
Pracownicy tylko jakoś dziwnie na nas patrzyli.
Po południu do Sanktuarium Madonna del Sasso. Przepiękny żółty kościół i klasztor franciszkanów, górujący wysoko nad miastem Locarno. A klasztor i kościół założony w 1480 roku przez Ojca Bartolomeo z Irvea. Dojechaliśmy wysoko nad Sanktuarium, schodzimy po mokrych schodach i widzimy tablice po polsku. “Ufundowana przez polskich żołnierzy w 1942 roku po walkach pod Monte Casino. Z wdzięczności Matce Bożej ufundowaliśmy tę tablicę”… nawet tutaj polska perełka.
Po drodze do domu kupujemy lokalne sery i coś niecoś na kolacje. W domu gotujemy pastę, warzywa i popijamy wspaniałym lokalnym winem. Padamy spać.
Dzień 13-ty Centrovalii do Leukerbad 2009-09-03
Dalej pada, no, ale cóż, plany to plany. Pakujemy się i w drogę. A tu bije żabami. Nie widać przez szybę samochodu nawet na 10 metrów. Jedziemy drogą a nie autostrada. Decydujemy jechać przez Alpy włoskie, czyli “skrócić” sobie drogę do autostrady. Ale nam to wyszło…, ale o tym później.
Wyjazd z Locarno, no jakoś nie poplątaliśmy drogi, ale robi się coraz węższa. Wjeżdżamy coraz bardziej pod gorę i coraz więcej zakrętów. Janek jedzie wspaniale, ale ja się modle abyśmy dojechali. Na każdym ostrym zakręcie trzymam się mocno siedzenia. Janek się śmieje się ze mnie, to tak jak w tym dowcipie “Franek trzymaj się pędzla, bo drabina leci”…
Po paru godzinach tej “alpinistyki w deszczu” przejeżdżamy na stronę włoską, tu droga trochę gorsza. Mało miejscowości, mało domów. Nagle stop… parę samochodów przed nami olbrzymia koparka na drodze. Zwężenie drogi, wykopy i tylko kamienie ubite na 50 m odcinku. Samochody przejeżdżają wolno, ale ten przed nami utyka. Kamienie wylatują spod kół a ta “droga” wolno obsuwa się na dół… Serce mi zamiera… Dopiero po paru minutach robotnicy się zbiegli i popychają go mocno, aby nie zjechał na dół… przejechał… my tez wolno, ale juz bez sensacji. Ta koparka była za ciężka na ten odcinek. Jak zobaczyliśmy najbliższy kościółek to stanęliśmy pomodlić się. Już potem przestało padać, autostradą i do Laukerbad późnym popołudniem. Ale też przez góry, choć spokojniej.
Leukerbad to maleńka wioska zawieszona w górach na wysokości 1500 npm, ale z gorącymi źródłami. A jest ich aż 65 na tym terenie. Termalne źródła dały tu początek turystyki i uczyniły wioskę największym kurortem SPA w Szwajcarii. Jest tam centrum rehabilitacji oraz publiczne termalne baseny właśnie z tą źródlaną wodą. Po zimowych lub letnich wyczynach sportowych nikt nie pogardzi możliwością zanurzenia się w gorącej relaksującej wodzie. W centrum Leukerbad nie ma samochodów, trzeba je zostawić na parkingach przed miastem. Są tu znowu wyciągi narciarskie w zimie lub w lecie. Wioska otoczona jest poziomymi skałami sterczącymi tu zaraz na wysokość prawie 3000m.
Nasz hotel miał “prywatny basen” na zewnątrz i wewnątrz z woda termiczna. Woda jest siarczana, ale w basenie była już oczyszczona z siarki. Kiedy weszliśmy do wody i byliśmy sami, czułam się przez ta godzinę jakbym wygrała los na loterii. Wszystkie stresy podróży w Alpach w deszczu wyparowały… Przepływaliśmy z zewnątrz do wewnątrz do basenowych natrysków, które masowały ciało.
Rano zdążyliśmy pochodzić po maleńkiej wiosce. Domów maleńko, może kilkanaście, reszta to duże hotele i Centrum Sportowe, parę sklepów z pamiątkami.
I w drogę do autostrady poprzez Rhine Valley.
Jeszcze odbijamy do Zermatt.
Zermatt, zwana wioską “Matterhorn”, bo leży najbliżej tego właśnie szczytu. Ale wokół widać aż 38 czterotysięcznikow. Chcemy dojechać do miasteczka, ale 15 km przed droga się skończyła. Dalej tylko kolejką elektryczną. Wspaniale parkingi podziemne, wspaniała organizacja i informacja, w 5-ciu lub więcej językach, dużo tablic z symbolami tylko, gdzie kupić, ile kosztuje, jak szybko nadjedzie pociąg. Wszystko działa zupełnie jak szwajcarski zegarek. 15 min i już jesteśmy w Zermatt. Miasto bez samochodów … są tylko wózki golfowe na bagaże, a wszyscy chodzą piechotą. Widac też wozy konne, chyba ostatnie już w Alpach. Mimo, że jest jednym z najsłynniejszych i najwyżej położonych ośrodków narciarskich, nadal czuje się tu atmosferę wioski.
Zematt leży na wysokości 3883m a Matterhorn na 4478m. Mnóstwo domów jest drewnianych i to dość starych.
Dzieci właśnie wracają ze szkoły, rozdokazywane, śmiejące, grające w piłkę.
Z powrotem na autostradę na wschód i do Genewy. Cały czas jedziemy doliną Ronu w kierunku Genewy. Godzinami poprzez rejon gdzie winorośle rośną od autostrady wysoko w górę, prawie do nieba. A prawie każde poletko ma swój kamienny plot, aby ziemia nie obsuwała się podczas deszczu.
Ponieważ próbujemy być koneserami wina i lubimy z każdej podroży przywieść butelkę lub dwie, wstępujemy do jednej, zaraz przy drodze. Starszy facet, właściciel paru poletek sam produkuje wino z rodzina. Jest duży upał na zewnątrz a wchodzimy do piwnicy do przechowywania wina i jej chłód i zapach daje się odczuć. Próbujemy parę gatunków, kupujemy dość drogą butelkę i do autka w drogę.
Przyjeżdżamy do Genewy do naszego wcześniejszego pokoju.
Dzień 15-ty lot do Houston, Texas 2009-09-03
Wcześnie rano wylatujemy z powrotem do Stanów, do domu. Lot dość długi, kilkanaście godzin na jednym miejscu daje się we znaki, ale trudno. Dają posiłki (aż za dużo jedzenia), ogląda się filmy, słucha się muzyki, śpi i tak czas przeleci. Na drugi dzień do pracy.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Ciekawa relacja ilustrowana ładnymi fotkami. Gratuluję urlopu. Warto może poprawic kilka drobiazgów: otóż Zermatt nie leży ąz tak wysoko, jak podane jest w Waszej relacji (ponad 3.800 m n.p.m). Miejscowość leży przeciętnie na wysokości 1610 m n.p.m. , a więc niemal dwukrotnie niżej. Kilka razy w relacji podałaś nieco "zamerykanizowaną" nazwę szczutu Jungfrau - "Youngfrau". Chociaż niemieckie "Jung" i angielskie "Young" znaczą dokładnie to samo, to poprawną nazwą jest oczywiście "Jungfrau". Piszesz również o podróży "doliną Ronu". Po polsku lepiej powiedzieć - "doliną Rodanu", bo francuska nazwa "Rhône" ma odpowiednik polski - właśnie "Rodan". Pozdrawiam.
-
Super wyprawa piękne zdjęcia i ładnie opisane.Pozdrawiam
-
Wojtek,
Niestaty nie mam zadnych innych materialow oprocz tego co znalazlam na Internet.
Ale wlasnie patrze na strone www.chillon.ch. Tam w historii zamku jest cytowana ksiazka Source :"A walk around the Castle of Chillon", Claire Huguenin, Fondation du Château de Chillon, 2008. Myslalam ze mozesz sie skontakowac z ta fundacja i oni na pewno maja kupe materialow.
Zycze szczescia w poszukiwaniach i dzieki z komentarz i plusy.
Sorry ze nie moge wiecej pomoc.
Anna -
Witam wszystkich Pilnie potrzebuje informacji o Zamku Chillon, jeśli ktoś posiada informacje, ulotki, jakąś książkę albo cokolwiek i jakie kolwiek informacje Bardzo proszę o kontakt. gg 5192383
-
Kasia, ladnie napisals. Thanks for comments and plusses. Odpisalam Ci. Ania
-
Rewelacyjna opowieść i zdjecia tez, a mowi to ta ktora planuje dwutygodniowa podroz do Szwajcarii ;-)
Dziekuje Ci za ta relacje, na pewno skorzystam z wielu informacji ktore tu zawarlas. -
Dzieki za plusiki od dejavu.pl... to duze uznanie dla mnie!
-
Na Szwajcarię plus ode mnie. Zawsze i wszędzie. BEZWGLĘDNIE.
-
Tak Aerodynamics, Laukerbad jest cudowne!
-
Dzieki Agnes i Aerodynamics za wpaniale komentarze!
Milo tak otrzymywac bo jak wiecie to troche pracy.
Pozdrowienia
A -
oj jak ja ci zazdroszcze Anno! bylas w tylu swietnych miejscach
moze kiedys odbede taka podroz ,bo narazie tylko po gorach udalo mi sie pochodzic...troche
a Leukerbad wspaniale no nie?:)
brawo! -
Aniu rzeczywiście cała podróż jak w szwajcarskim zegarku :) gratuluję :) wszystko dopracowane :) i w dodatku bardzo ciekawa relacja! intensywny urlop, imponującą trasę udało się wam zrobić :) i te widoki...